top of page
Szukaj

Spin Doctors – Here Comes the Bride (1999)

  • Zdjęcie autora: Michał Kryszak
    Michał Kryszak
  • 2 lis 2019
  • 2 minut(y) czytania


Po wydaniu “You've Got to Believe in Something” w 1996 roku, sytuacja Spin Doctors była wręcz dramatyczna. Nie dość że, krótko po wydaniu albumu, z zespołu odszedł gitarzysta Anthony Kiznan, to płyta sama w sobie w ogóle się nie sprzedawała. Nie dziwi więc fakt, że grupa została wyrzucona ze swojej ówczesnej wytwórni, Epic Records, a jej działalność od tego momentu nieco zmalała. Dopiero w 1998 roku grupa podpisała kontrakt z innym molochem w branży, Universal Records, i przygotowywała się do nagrania swojego czwartego albumu. Do grupy został przyjęty Eran Tabib (gitara elektryczna), a skład został poszerzony o Ivana Neville’a (instrumenty klawiszowe). Niestety, w trakcie sesji odszedł basista, Mark White, więc wszystkie partie zarezerwowane dla niego zagrał Aaron Comess.


„Here Comes The Bride” to zdecydowanie najbardziej eksperymentalny album Spin Doctors. O ile na poprzedniku zespół eksplorował już wcześniej inne style, tak tutaj robi to jeszcze śmielej. Mamy tutaj romans z muzyką latynoską („Vampires in the Sun”), inspirowanie się reggae i ska („"Fisherman's Delight" i "Wow"). Grupa również i tutaj eksploruje rejony psychodelii („Key To The Kingdom”), a nawet zmierza w nietypowy dla siebie ciężar, kojarzący się bardziej z Red Hot Chilli Peppers (w swoich cięższych momentach), niż z gośćmi, którzy jeszcze 8 lat wcześniej wydali łagodne i przyjazne radiu „Two Princes”. Ale nie to jest jeszcze dziwne. Panowie postanowili pójść dalej i nagrać utwór hip-hopowy („The Man”), i zaczerpnąć też odrobinę z elektroniki („Dodging Assasins”). Jedynie tylko w dwóch utworach daje o sobie znać „stare” Spin Doctors („Gorilla Boy” i „Diamond”). Jest tu też pewien moment („Siren Dress”), który, jako instrumental, mógłby idealnie wpasować się do soundtracku do The Sims 2. Pojawia się też ukryty utwór (po zakończeniu „Tomorrow Can Pay the Rent”), w formie backmaskingu Także, urozmaiceń tutaj jest i to naprawdę sporo. Żadne z nich choć trochę nie zawodzi.


Ivan Neville sprawdza się idealnie jako urozmaicenie brzmienia zespołu. Zferbowanie go do grupy to był po prostu strzał w dziesiątkę. A ni razu nie zawodzi. Z kolei gra Erana Tabiba dosyć różni się od swoich poprzedników. Jest zdecydowanie mniej skomplikowana i stanowi bardziej podkład do reszty muzyków. Jest co prawda jeden od tego wyjątek („Key To The Kingdom”), ale nic poza tym. Umiejętności gry na basie Aarona Comessa nie różnią się od tych Marka White, przez co nie da się odczuć za bardzo straty tego drugiego. Wokal Chrisa Barrona jest też bardziej wszechstronny niż poprzednio. Raz rapuje („The Man”), innym razem są nakładane na niego efekty (np. „Gone Mad”), albo w ogóle nie można odnotować żadnych zmian (np. „Here Comes the Bride”).


„Here Comes the Bride” to jedna z najbardziej zaginionych perełek lat dziewięćdziesiątych. Nie doceniany album, który w dniu swojej premiery, czy nawet znacznie później, powinien zyskać atencje i zostać zauważonym przez kogokolwiek. Prawdopodobnie zawiodła tutaj promocja płyty, albo publika nie potrzebował, z jakiś dziwnych powodów, niczego innego od nich, poza „Two Princes”. Może te, i pewnie jeszcze i wiele innych, przeciwności losu, których nie wymieniłem, sprawiły że album okazał się po raz kolejny komercyjną wtopą, a zespół zakończył działalność, na krótko po jego wydaniu, w 1999 roku.


 
 
 

コメント


©2018 by Matchbox. 

bottom of page