top of page
Szukaj

Slipknot – Mate. Feed. Kill. Repeat. (1996)

  • Zdjęcie autora: Michał Kryszak
    Michał Kryszak
  • 24 sie 2019
  • 2 minut(y) czytania


Panie i panowie, oto kompletne gówno! Nie jestem w stanie opisać, tego czego doświadczyłem podczas słuchania tego albumu (a może raczej tej abominacji, bo tego nawet płytą nie można nazwać). Debiutancki album Slipknota (lub też raczej demo album, jak kto woli), nie jest za bardzo popularnym wydawnictwem zespołu. I nie ma tutaj się czego dziwić. Jest odpychający, na praktycznie każdym możliwym poziomie.


Ale, na początek małe sprostowanie. Ja naprawdę lubię Slipknot. „Slipknot”, „Iowa” i „Vol. 3: (The Subliminal Verses)” to jedne z lepszych albumów jakie słyszałem. Jednakże ten debiutancki koszmarek, nijak się ma do późniejszej twórczości grupy. Materiał jest dosyć niejednorodny i różnoraki stylistycznie [np. inspiracje hip-hopem w „Only One” i „Confessions” czy „Do Nothing/Bitchslap (z elementami funk i jazz)], tylko fajnie by było, gdyby ta różnorodność jakoś działała, a niestety tak nie jest, przez co ta płyta to tak naprawdę jeden wielki chaos. Dzięki tym eksperymentom widać też, że zespół na razie jest w fazie poszukiwania swojego brzmienia, błądząc przy tym na każdym kroku. Irytują i nudzą też przerywniki, gdzie nie gdzie poupychane na krążku, chociażby ten, cholernie długi, pod koniec utworu „Killers Are Quiet”, na którym słychać tylko roboty w jakiejś fabryce, co absolutnie nic nie wnosi. Za to później przechodzimy do „Dogfish Rising”, który jest o dziwo jednym z nielicznych (zaraz po „Tattered & Torn”, "Gently" i „Some Feel”) fragmentów albumu, który sprawia jakąś przyjemność (mimo, że tak naprawdę ten utwór jest jednym wielkim żartem, ze strony zespołu, gdzie wszyscy tak naprawdę pozamieniali się ze sobą instrumentami).


Jednym z głównych moich zarzutów, jest też Anders Colsefini (wokal) . Umówmy się, facet to nie Corey Taylor i nie ma tej samej wszechstronności w głosie. Przeważnie operuje, głównie wkurwiającym, growlem, który niszczy praktycznie każdy utwór i często powoduje że jest po prostu asłuchalny.


Produkcja w wykonaniu członków zespołu i niejakiego Seana McMahona to żart. Naprawdę. Gra Joeya Jordisona (perkusja) i Shawna Crahana (instrumenty perkusyjne) brzmi tutaj super płasko i sprawia wrażenie przytłumionej. Gitary Donniego Steela i Josha Brainarda (gitary elektryczne) są zmiksowane w taki sposób, że nakładają się z resztą dźwięków. Jedynie ś.p Paula Graya (gitara basowa) słychać tutaj całkiem nieźle [chociaż miejscami jego partie brzmią jak żywcem wzięte z jakiejś gry na Segę Genesis/Mega Drive (np. Confessions)]. Generalnie, biorąc pod uwagę to, że Slipknot operował wtedy strasznie niskim budżetem, stać ich było tylko na takie coś. I jest to pewnie jakieś usprawiedliwienie, ale to nie spowoduje, że materiał od razu stanie się dobry pod tym względem.


„Mate. Feed. Kill. Repeat.” to jeden z najgorszych albumów jakich kiedykolwiek przyszło mi słuchać. Na szczęście, zespół odnalazł w końcu swój styl i już 3 lata od wydania tego „czegoś” pokazał klasę na „Slipknot”. Nie podchodzić, nie dotykać, omijać szerokim łukiem.


 
 
 

1 comentario


smacznego890
24 mar 2021

kring


Me gusta

©2018 by Matchbox. 

bottom of page